Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 21 października 2025 16:15
Reklama

Droga wiodła przez Uzbekistan. Losy cywilów i żołnierzy z Armii Polskiej w ZSRR

W 1942 roku na terenie ówczesnej Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej formowały się oddziały polskiej armii dowodzonej przez generała Władysława Andersa. Tu ściągały tysiące ochotników wypuszczanych z gułagów i więzień rozsianych po terenie ZSRR. Za nimi ciągnęły rzesze cywilów pragnących wydostać się z „nieludzkiej ziemi”. Wielu zostało tu na zawsze, ich szczątki spoczywają na 17 polskich cmentarzach znajdujących się w różnych częściach Uzbekistanu.
Droga wiodła przez Uzbekistan. Losy cywilów i żołnierzy z Armii Polskiej w ZSRR
Dzieci polskie w Uzbekistanie w 1942 roku.

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Po agresji Niemiec na Związek Radziecki w czerwcu 1942 roku rozpoczęto forowanie Armii Polskiej w ZSRR. Zasilali ją Polacy zesłani w głąb Związku Radzieckiego po 17 września 1939 roku, ocaleni jeńcy polscy, osoby przetrzymywane w więzieniach i gułagach. 

„Nowa droga”

Od połowy stycznia 1942 roku formowane oddziały, a wraz z nimi rzesze cywilów, zaczęły być przesuwane do republik środkowoazjatyckich: Kirgistanu, Turkmenistanu, Tadżykistanu, Kazachstanu, przede wszystkim Uzbekistanu. Tu wycieńczona ludzka masa, wyrwana z łagrów i miejsc zesłań, w przyjaźniejszym teoretycznie klimacie miała nabierać sił. 

Niestety głód i choroby zakaźne nadal dziesiątkowały ludzi, którzy przeżyli zesłańczy koszmar i znajdowali się u progu wymarzonej wolności.

5 Dywizję Piechoty rozlokowano w Dżalalabadzie we wschodniej Kirgizji, 6 DP w Sahrisabz (południowy Uzbekistan), 7 DP w Karmanie (we wspomnieniach pojawia się czasem nazwa Kermine, niedaleko Samarkandy w środkowym Uzbekistanie), 8 DP w Czok Pak (Kazachstan), 9 DP w Marg’ilonie w dolinie Fergany (wschodni Uzbekistan), 10 DP w Ługowoje (południowy Kazachstan), Centrum Wyszkolenia Artylerii w Kara-Suu (Tadżykistan), służby szkoleniowe i inżynierskie we Wrewskij i Olmazor (wschodni Uzbekistan). Szereg jednostek znalazło się w innych miejscowościach.

Główna kwatera armii znajdowała się w opuszczonym obozie woskowym w miejscowości Jungi-Jul (Yangiyo’l, Jangijul) 20 kilometrów od stolicy Uzbekistanu Taszkientu. W swobodnym tłumaczeniu nazwa ta oznacza po uzbecku „nową drogę”. I rzeczywiście dla tysięcy byłych zesłańców miejscowość miała być kolejnym, niezwykle ważnym etapem w życiu, dla wielu niestety również ostatnim.

Wybitny pisarz, major Józef Czapski, jeniec obozu w Starobielsku, w armii Andersa odpowiedzialny za poszukiwania polskich oficerów, którzy - jak się później okazało – padli ofiarami Zbrodni Katyńskiej, szef Wydziału Propagandy i Informacji, tak później opisywał Yungi-Jul w swej głośnej książce „Na nieludzkiej ziemi”:

- Duży, biały gmach sztabu stał w rozległym sadzie. Wielka biało-czerwona chorągiew na dachu. Tuż obok – nieduże białe domki z tarasami. Zamieszkał tam gen. Anders i paru wyższych oficerów. Reszta pracowników sztabu – pod namiotami lub w miasteczku i najbliższych wioskach.  Na skraju sadu, na okrągłych, rudach wzgórzach, nad żółtą „chińską” rzeczką, która w głębokim jarze opływa sad, dziesiątki namiotów wzorowo ustawionych, drewniane proporczyki pomalowane na czerwono i granatowo, nowiutki grzybek, pod którym stoi warta, starannie rozplanowane ścieżki. Co dzień o 12-tej trębacz szwadronu przybocznego wygrywa hejnał mariacki. Poza rzeką – niskie domy z gliny o prawie płaskich dachach, z gliny również ulepione wysokie ogrodzenia, wielkie drzewa azjatyckie, prawie „nadwiślańskie” topole.

Czapski przejmująco opisywał warunki życia w obozach, które musiały utrzymać i wykarmić nie tylko żołnierzy, ale również nadciągających z całej „nieludzkiej ziemi” cywili:

Przy wejściu do sztabu stał zawsze tłum czekających na przepustki, starających się o przydział, szukających pracy. Przeważnie kobiety w szmatach, w dziwnych nieraz owijaczach zamiast butów. Jakiś szalik, barwny materiał lub grube buty narciarskie, które przetrwały nawet te lata, przypominały czasy minione. Tłum czekał na wyrok. Trafić do sztabu, to było nie tylko zapewnić sobie byt. To dawało też więcej szans uratowania bliskich nieraz od śmierci głodowej, podciągnięcia ich do tego jedynego ośrodka nadziei dla płynących do nas, jak do ziemi obiecanej Polaków z Rosji.

Mimo zmiany klimatu na lepszy, napływający z całego Związku Radzieckiego ludzie marli dziesiątkami. Przybywali już zakażeni, zawszeni, rozprowadzający choroby. Czapski opisywał na bieżąco docierające do niego informacje. 

W Czok-Paku w krótkim czasie zmarły 124 osoby, chowano ich o zmierzchu, bez trumien, bo brakowało desek. W Guzar tylko jedno dnia śmierć dosięgła 126 osób. Saperzy zajmowali się głównie kopaniem dołów, gdzie grzebano – bez trumien – po dwóch, trzech nieboszczyków.

Sytuacja z czasem wcale się nie poprawiała. Gdy wiosną 1942 roku doszło do kryzysu w stosunkach polsko-radzieckim, a władze radzieckie ograniczyły ilość porcji żywnościowych i rozniosły się pogłoski o częściowej ewakuacji do Iranu, obozy wojskowe przeżyły prawdziwy najazd ludzi, którzy śpieszyli się,  by zdążyć wydostać się z ZSRR. Czapski znów pisał:

-  Lawina Polaków, która toczyła się z północy na południe i najdalszych kołchozów, jeszcze się wzmogła.  Na głodnych terenach turkiestańskich, gdzie przed wojną w setkach kołchozów sadzono tylko bawełnę, żyjąc wyłącznie z dostarczanego z Rosji centralnej zboża, każda nasza dywizja, każdy nasz oddział obrastał w rzesze cywilów, kobiet, starców, szkieletowanych dzieci.     

Trębacz z Samarkandy 

Czapski wspomina o trębaczach, którzy w Jungi-Jul codziennie o 12. grali hejnał mariacki. Z tym wiąże się ciekawa opowieść, może legenda, może wymyślona historia, którą opisał w opowiadaniu „Trębacz z Samarandy” świadek tamtych wydarzeń, również wyśmienity pisarz, w latach 1941-42 attache prasowy w polskiej ambasadzie w Moskwie  Ksawery Pruszyński.

Otóż w 1942 roku w starożytnym mieście Samarkanda, niegdyś jednym z ważniejszych na „jedwabnym szlaku”, znaleźli się Polacy z formowanych w okolicy oddziałów. Wzbudzili zainteresowanie i sympatię miejscowych. Pewnego razu zostali zasypani pytaniami: "Jesteście z Lechistanu?", "Macie u siebie trębacza?". Po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi przedstawiciele uzbeckiej starszyzny poprosili, by polski trębacz zagrał na miejscowym rynku, w pobliżu grobu wielkiego, acz okrutnego wodza Timura (Tamerlana), starą polską melodię. 

Polacy spełnili życzenie w przeddzień jednego z islamskich świąt. Wśród odegranych melodii znalazł się hejnał mariacki. Widząc reakcje przejętych Uzbeków nasi żołnierze zapytali się dlaczego tak bardzo im na tym zależało. Okazało się, że wśród miejscowych krążyła legenda o zdarzeniu do którego doszło setki lat wcześniej. Uzbeckie plemiona – jak wynikało z ich opowieści - brały udział w tatarskim najeździe na Polskę. Próba zdobycia ówczesnej stolicy - Krakowa, zakończyła się klęską. Zginął jednak wówczas polski trębacz grający hejnał ze świątynnej wieży. U Uzbeków powstała wówczas legenda, że to zdarzenie sprowadziło na nich klątwę boską i wiele nieszczęść, których pasmo zostanie przerwane dopiero wtedy, gdy trębacz z Lechistanu na samarkandzkim rynku dokończy melodię, która w czasie ataku została przerwana. 

Polakom, rzuconym przez los do Uzbekistanu natychmiast przypomniała się legenda o hejnale mariackim. Legenda, której uzupełnienie znaleźli tysiące kilometrów od domu. A obydwie legendy najprawdopodobniej odnosiły się przecież się do tego samego wydarzenia z XIII wieku. Oczywiście nie wiemy na ile opowiadanie Prószyńskiego jest literacką fikcją, na ile prawdziwą historią z czasów gdy żołnierze polscy przebywali w Uzbekistanie. Tęsknota za krajem sprzyjała powstawaniu przeróżnych opowieści i legend, ale faktem jest, że w odległym, ubogim, pustynnym kraju Polacy spotykali się z ogromnym zainteresowaniem i wsparciem miejscowych.

 Rodzina Makarów z Piątkowej

Wśród dziesiątek tysięcy Polaków, którzy z „nieludzkiej ziemi” wychodzili przez Uzbekistan, nie brakowało osób związanych z dzisiejszych Podkarpaciem. Byli wśród nich żołnierze, cywile, całe rodziny zsyłane w czasie deportacji w głąb Związku Radzieckiego. Nie wszystkim udało się przeżyć. Szczątki wieku z nich spoczywają na uzbeckich cmentarzach.

Z Piątkowej koło Błażowej (powiat rzeszowski) pochodzili rodzina Makarów, którzy w latach 20. XX wieku zamieszkali w polskiej kolonii we wsi Doliniany w województwie stanisławowskich. Jan Makara z żoną Józefą z domu Bazan prowadzili tu duże, jak na miejscowe warunki gospodarstwo rolne, korzystające z najemnej pracy miejscowych. Do wybuchu wojny doczekali się dziewięciorga dzieci.

Gdy wybuchła wojna, zaś na mocy paktu Ribentrop-Mołotow Kresy zostały zajęte przez wojska radzieckie, Makarowie postanowili pozostać na miejscu, mimo pogarszających się warunków życiowych i nasilającej się wrogości ze strony ukraińskich sąsiadów. Liczyli, że jakoś uda im się przetrwać zły czas. Niestety, padli ofiarami pierwszej deportacji.

W nocy z 10 na 11 lutego domownicy usłyszeli łomot do drzwi. Dostali kilkanaście minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Matka zdążyła zabrać trochę ciepłej odzieży dla najmłodszych dzieci i niewielki worek mąki. 18-letnia wówczas Stanisława, wspominała po latach, że ze strachu i pośpiechu zachowywała się irracjonalnie, Zamiast jedzenie czy ubrania zabrała… latarnię z obory. Później sama nie mogła zrozumieć swego zachowania w takiej sytuacji.

Rodzina Makarów została pognana, nocą, przy trzaskającym mrozie, do odległej o 18 kilometrów stacji kolejowej. Jedynie matce z najmłodszymi dziećmi pozwolono jechać konnymi saniami, pozostali szli pieszo, brnąć po pas w śniegu.   Zapakowano ich do bydlęcych wagonów, po 60 osób. Podróż do wielkiego obozu w Kraju Krasnojarskim trwała 5 tygodni. Zesłańcom dawano rano po kromce czarnego chleba i nieco wrzątku. Przeżyć udało się tylko dzięki wziętym z domu zapasom. Na zesłaniu rodzina pracowała w tartaku i przy wyrębie drzew, z wycieńczenia zmarła siedmioletnia Hania.

Po agresji Niemiec na ZSRR i podpisaniu układu Sikorski-Majski Makarowie zostali zwolnieni. Na wieść o formowaniu armii polskiej znów ruszyli w podróż, trwającą dwa miesiące. Dotarli do Karmany (Stanisława Makar zapamiętała miejscowość pod nazwą Kermine). Tu formowały się jednostki 7. Dywizji Piechoty. Warunki pobytu były jednak tak  straszne, że czasem rodzina z tęsknotą wspominała pobyt w tajdze. Małgorzata Kutrzeba, autorka wstępu do albumu „Błażowa w starej fotografii” pisze:

Miejsce to nazywano „Doliną śmierci”. Upał znacznie przekraczał 50 stopni, brakowało wody, środków sanitarnych, lekarstw, żywności, szalały epidemie: tyfusu plamistego, duru brzusznego oraz krwawej infekcyjnej dyzenterii. Rodzina Makarów zjawiła się na samym początku, gdy jeszcze nic nie było zorganizowane. Najpierw ulokowano ich w jednej kibitce (tak nazywano tam gliniane lepianki Uzbeków). Później rozlokowano ich po siedmiu różnych, aby odciążyć niedojadające rodziny uzbeckie, które miały ich żywić.

  W Karmanie zmarł jeden z synów – Tadeusz oraz matka Józefa. Pozostali przy życiu pracowali przy zbiorze bawełny. Z Uzbekistanu udało im się wydostać ostatnim transportem, którym dotarli do wybrzeży Morza Kaspijskiego. Już w Teheranie zmarł kolejny z synów Aleksander, później gdzieś w Afryce Bronisław. Stanisława Makara, której zawdzięczamy tę relację po wojnie osiadła w Anglii, gdzie wyszła za mąż za Polaka z Białorusi i żołnierza armii Andersa – Jana Czemko. Ojciec Jan wraz z pozostałymi dziećmi powrócił do Polski, tego momentu nie dożyło jego trzech synów i córka.. Takich historii było niestety znacznie więcej.

 Pamięć o Polakach

Na mocy porozumień polsko-radzieckich żołnierze generała Andersa i towarzyszący im cywile zostali ewakuowani z Azji środkowej do Iranu (Persji) przez Krasnowodsk w Turkmenistanie nad Morzem Kaspijskim. Pierwsza ewakuacja miała miejsce na przełomie marca i kwietnia 1942, objęła ponad 33 tysiące żołnierzy i 11 tysięcy osób cywilnych, w tym 3 tysiące dzieci. W sierpniu wyjechało prawie 45 tysięcy wojskowych i 25 tysięcy cywili.

Mimo upływu wielu lat ślady polskiej obecności w Uzbekistanie są nadal widoczne. Duża w tym zasługa miejscowych, którzy jeszcze w czasach radzieckich dbali o polskie mogiły. Ciekawostką jest fakt, że nawet gdy w latach 50. W okolicach Karmany budowano nowe, przemysłowe miasto Navoi, zachowano istniejące tam dwa cmentarze polskie, w tym jeden w bezpośrednim sąsiedztwie dworca głównego. W całym Uzbekistanie znajduje się  obecnie 17 polskich nekropolii, gdzie spoczywa ponad trzy tysiące Polaków. W Taszkiencie, obok katedry rzymsko-katolickiej znajduje się z kolei pomnik żołnierzy armii Andersa, będący jednocześnie wyrazem podziękowania dla narodu uzbeckiego za pomoc udzieloną  Polakom w okresie II wojny światowej. 

 

 



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Wesprzyj "Podkarpacką Historię"! Postaw nam symboliczną kawę!
Reklama
Reklama
Reklama