Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 19 marca 2024 10:50
Reklama

Berlin 1936. Olimpijskie wspomnienia Julii Wojciechowskiej.

Berlin 1936. Olimpijskie wspomnienia Julii Wojciechowskiej.
Julia Wojciechowska - z prawej - na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku.

Igrzyska Olimpijskie w Berlinie w 1936 roku zapisały się w annałach nie tylko sportowej historii. Dlatego tym bardziej ciekawym jest, jak widziała je ich uczestniczka, wychowana w podkarpackiej Dębicy olimpijka Julia Wojciechowska. Młoda, zamieszkująca prowincjonalne miasteczko, dziewczyna, dla której berlińska wyprawa stała się, wspominaną przez lata, przygodą życia. Zwłaszcza, że setną rocznicę urodzin sportsmenki obchodzimy w tym roku.

Julia Wojciechowska przyszła na świat 5 maja 1915 roku w zniszczonym wojenną pożogą Mielcu, z którego pochodziła jej matka, zwana w późniejszych latach „pięknością dębicką” – Maria z Kisielów. Ojcem Julii był pochodzący z rodziny dębickich rzemieślników Teodor Wojciechowski. Zajmował się stolarstwem, ale słynął także, jako wyrabiający znakomite skrzypce, lutnik. Miała dwójkę rodzeństwa: siostrę Marię (po mężu, oficerze Wojska Polskiego – Winkowską) oraz brata Tadeusza. Niewiele wiemy o dzieciństwie i młodości przyszłej olimpijki. Wraz z rodzicami oraz rodzeństwem, niedługo po urodzeniu zamieszkała w Dębicy, w której uczęszczała do szkoły powszechnej.

Jej przygoda ze sportem rozpoczęła się niejako z przypadku. W 1935 roku dwudziestoletnia Julia, w bliżej nieznanych okolicznościach, trafiła do dębickiego oddziału Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, w którym bardzo szybko została zauważona. Niewątpliwie umiejętnościom Wojciechowskiej sprzyjały także posiadane przez nią uwarunkowania fizyczne: wzrost 150 cm oraz waga wynosząca 53 kg.

- Moja kariera sportowa była błyskawiczna i również błyskawicznie się zakończyła, gdyż w dalszej pracy w sporcie przeszkodziła wojna w roku 1939. Pierwszy raz na Sali gimnastycznej „Sokoła” znalazłam się w 1936 [błędna data ­– 1935 rok w rzeczywistości] roku, gdzie ćwiczyłam wraz z koleżankami na przyrządach. Okazało się, że to, co ćwiczyły od dawna moje koleżanki, ja opanowałam w jednym dniu, co zdziwiło naczelnika „Sokoła”, który prowadził gimnastykę. Powiedział mi wtedy, że ze mnie „coś” będzie.

Nic więc dziwnego, że posiadająca takie zdolności Wojciechowska została skierowana na zgrupowanie gimnastyczne Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Krakowie, po odbyciu, którego wzięła udział w pierwszych w swoim życiu zawodach sportowych, rozgrywanych w Krakowie w dniach od 27 do 28 czerwca 1935 roku. Były to zawody drużynowe, w których pierwsze miejsce zajął zastęp krakowski, w skład którego (obok Janiny Skirlińskiej, Urszuli Stępińskiej i Ireny Lewickiej) wchodziła Julia Wojciechowska. Umożliwiło jej to zakwalifikowanie się do pierwszego z trzech obozów, które przygotować miały sportowców do startu w igrzyskach olimpijskich w Berlinie w 1936 roku.

- Zaczęły się moje pierwsze intensywne treningi, a równocześnie niezbyt miłe przygody. „Sokół” w Krakowie nie posiadał gościnnych pokoi, dali nam jedną salę, w której była rozłożona słoma na podłodze i tak się spało. Pamiętam jak dziś, przeżyłam okropne chwile, gdy w nocy zaczęły nam myszki latać po głowie (tu muszę przyznać, że byłam delikatne bojące chucherko), chciałam uciekać do domu, jednak nie zrobiłam tego, ale z piskiem uciekłam na stół, gdzie siedząc w kucki spędziłam całą noc. Nie wiem tylko skąd czerpałam siły, aby następnego dnia stanąć do ćwiczeń. Był bodziec, gdyż było nas trzydzieści ćwiczących i z tego miały być tylko trzy wskazane na kurs przygotowawczy, który miał się odbyć na Kozłówku.

Pierwszy z obozów zorganizowany został w Kozłówce i trwał od 28 lipca do 18 sierpnia 1935 roku. Utrzymanie uczestników obozu było bezpłatne, przysługiwało im także prawo do korzystania ze zniżek na przejazdy kolejowe. Każda uczestniczka zgrupowania musiała ze sobą zabrać m. im. mundur sokoli, przepisowy strój gimnastyczny i lekkoatletyczny, kostium treningowy, ciemny sweter, kostium kąpielowy, dostateczną ilość bielizny, dwa prześcieradła, koc, poduszkę oraz przybory toaletowe. 10 listopada 1935 roku w Warszawie odbyły się I Mistrzostwa Polski w Gimnastyce. Łącznie wzięły w nich udział 24 druhny. Julia Wojciechowska, reprezentująca w nich dębickiego „Sokoła”, uzyskała następujące wyniki: w wieloboju - miejsce 14 - 69,3 pkt (81,52%); w ćwiczeniach wolnych - miejsce 15 - 10,5 pkt (na 15 możliwych); w ćwiczeniach na poręczy - miejsce 11 - 12,0 pkt (na 15 możliwych); w ćwiczeniach na równoważni - miejsce 6 - 14,0 pkt (na 15 możliwych); w ćwiczeniach na drążku - miejsce 12 - 13,5 pkt (na 15 możliwych); w przeskoku na konia - miejsce 17 - 10,3 pkt (na 15 możliwych).

- Zostałam przyjęta, z czego niezmiernie się ucieszyłam, chodź jeszcze nie miałam wielkich nadziei. Na kursie było sześćdziesiąt ćwiczących, z pośród tych tylko dziesięć miało jechać na olimpiadę. Trzeba było z mojej strony dużego wysiłku i samozaparcia, aby przezwyciężyć znów niewygodne zakwaterowanie, na które teraz przydzielono nam stajnie na konie. Były tam zrobione prycze piętrowe, na które wdrapywałyśmy się po drabince. Oczywiście nie obyło się przy tym bez docinków śmiechu i drwinek. Najwięcej odbiło się na mnie, dlatego, że byłam najmłodszą z uczestniczek i nowicjuszką. Nieraz też na boczku ocierałam łezki. Najgorzej było z jedzeniem, kiedy zobaczyłam, że coś niejadalnego pływa w mojej zupie, odstawiałam cały obiad, a do domu szły listy „kochaną paczkę przyślij Mamusiu”. I tak mamusia mnie dożywiała. Ja tymczasem wytrwale ćwiczyłam, nie tak łatwo było dostać się do tej dziesiątki, ażeby znaleźć się na olimpijskim stadionie. Były to moje gorące, ukryte marzenia, znaleźć się wśród olimpijskich uczestniczek. Miałam jednak bardzo nikłe szanse, były przecież zawodniczki rutynowe, które już brały udział w olimpiadzie. O jej - co za radość w mym sercu, gdy pod koniec kursu wyczytano nazwiska, a między nimi i moje. Znikły w mig moje kłopoty ze spaniem, jedzeniem i drwinami koleżanek. Zaraz też wysłałam wiadomość do rodziców i naczelnika „Sokoła” w Dębicy, ze mój trud nie poszedł na marne. Wszyscy byli zaskoczeni tą wiadomością, tym bardziej, że jeden z moich kolegów wyraził się: włos mi na dłoni wyrośnie, jak Ty na olimpiadę pojedziesz. I pojechałam, ale nie od razu na olimpiadę, ale znowu na kurs, już ostatni, przed olimpiadą, do Warszawy, na Bielany, do Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego. Kurs trwał cały miesiąc, a potem bezpośrednio wyjazd do Berlina. W Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego warunki zakwaterowania i wyżywienia były już lepsze, w pokoikach mieszkałyśmy po dwie. Muszę zaznaczyć, że warunki te nie mogły się równać z obecnymi warunkami, o czym mogłam osobiście się przekonać.

Drugi z poprzedzających olimpiadę obozów odbył się w dniach od 27 grudnia 1935 do 5 stycznia 1936 roku, w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, na warszawskich Bielanach. Trzeci obóz zorganizowany został również w Warszawie w dniach od 8 do 18 kwietnia 1936 roku. Zakończyły go przeznaczone dla przedstawicieli władz państwowych oraz prasy pokazy gimnastyczne.

11 czerwca odbyły się w Warszawie zawody, które wyłoniły ostateczny skład polskiej drużyny gimnastyczek na berlińską olimpiadę. Zakwalifikowane zostały: Klara Sierońska, Marta Majowska, Matylda Osadnik, Wisława Noskiewicz, Janina Skirlińska, Zofia Cichecka, Stefania Krupowa i Julia Wojciechowska. Warto dodać, że Julia Wojciechowska była jedną z 11 kobiet wchodzących w skład 116 osobowej grupy zawodników reprezentujących Polskę na olimpiadzie w Berlinie.

Teraz zaczęły się treningi przez całe dnie z małymi wypoczynkami i posiłkami. Nasza drużyna składała się z trzech krakowianek, trzech Ślązaczek i czterech warszawianek. Jakoś szczęśliwie upłynął ten miesiąc. Zaczęły się zmartwienia jak nas ubrać, aby godnie reprezentować Polskę w Berlinie. Głowili się nad tym trenerzy i prezesi, a także ks. Zamojski. Pojawiły się krawcowe, przymiarki i gorące dni przedwyjazdowe. Ja osobiście przeżywałam to bardzo. To miał być pierwszy poważny start. Starałam się dać wszystko z siebie by nie zawieść kierownictwa. Tym większe ambicje. Razem z nami w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego były zgrupowane wszystkie dyscypliny sportu, które brały udział na olimpiadzie. Tu mnie też fatum prześladowało. Chłopcy nie chcieli ze mną rozmawiać i pytali koleżanek: po co, to „dziecko” przywiozłyście? Toteż to „dziecko” musiało pokazać, co potrafi. Zdziwienie było ogromne, kiedy w eliminacjach przed wyjazdowych, które odbywały się w Warszawie zakwalifikowałam się do ósemki startującej (dwie zawodniczki były jako rezerwa).

A propos „dziecko”, przypomniał mi się jeszcze jeden incydent. Kierowniczka miała cos do załatwienia i zostawiając nas bez opieki wyjechała do Warszawy. Ponieważ już zaznaczyłam, że ze mną nie rozmawiali, siedziałam zawsze w pokoiku ze swoją nierozłączną mandoliną, na której grałam i która na każdym kursie ze mną była. Od razu moja Urszula Stępińska, z którą mieszkałam w pokoju i która była moją serdeczną koleżanką, przyprowadziła pod okno bokserów, byli to Szymura i Sobkowiak. Jeden z nich to waga ciężka, drugi piórkowa. Wyciągnęli mnie z pokoju i poszliśmy na spacer. Po pół godzinnym spacerze słyszymy gwizdek kierowniczki, pech chciał, że dyżur w tym dniu ja miałam. Zbiórka na korytarzu. Te słowa kierowniczki, słyszę jeszcze dziś: wiedziona przeczuciem wracam, mimo, że torsje mnie męczyły i co zastaję? Puste pokoje. Druhna Urszula wyciąga Lunię - takim imieniem mnie nazywano - na manowce. Te słowa chodziły za mną na każdym kursie do końca kariery. Koleżanki powtarzały to przy każdych spotkaniach. Kierowniczka była przyzwyczajona, że ilekroć weszła do pokoju zastawała mnie samą, a tym razem sprawiłam psikusa swoją nieobecnością.

XI Letnie Igrzyska Olimpijskie odbyły się w Berlinie w dniach od 1 do 16 sierpnia 1936 roku. Wzięło w nich udział 49 ekip, które zmierzyły się ze sobą w 129 konkurencjach w 19 dyscyplinach. Program rozegranych na nich kobiecych zawodów gimnastycznych obejmował: wielobój drużynowy, na który składały się: ćwiczenia na poręczach, równoważni i skok przez konia. Drużynę obowiązywał układ sportowy ćwiczeń wolnych i z przyborem. Polskie gimnastyczki zdobyły na igrzyskach piąte miejsce. Zwyciężyła reprezentacja Niemiec. Kolejne miejsca zajęły: Czechosłowacja, Węgry, Jugosławia oraz usytuowane za Polską, Stany Zjednoczone, Węgry i Anglia.

Podczas rozgrywanych zawodów Julia Wojciechowska zdobyła następujące lokaty: poręcze - 28 m z notą 20,90; równoważnia - 37 m z notą 20,55 oraz skok przez konia - 63 m z notą 16,40. W punktacji indywidualnej wieloboju uplasowała się na 47 miejscu na 64 startujące zawodniczki ze wszystkich reprezentacji; zaś na poszczególnych przyrządach zajęła następujące miejsca: poręcze - 28 miejsce, równoważnia - 37 miejsce, skok przez konia - 63 miejsce.

Wyjazd na olimpijskie zawody był dla Julii okazją do poznania całkiem innej rzeczywistości niż ta, której doświadczała w małomiejskiej, rodzinnej Dębicy. Mogła nie tylko nawiązać nowe znajomości, ale także poznać kulturę i zabytki państwa niemieckiego. Program pobytu polskiej drużyny obejmował, bowiem także zwiedzanie m.in. Berlina oraz Poczdamu. Przede wszystkim jednak najważniejsze było poczucie olimpijskiego ducha sportowej rywalizacji.

- Nastąpił wreszcie dzień wyjazdu. Moja Ula była rezerwowa, a drugą była jedna z warszawianek, która bardzo mi zazdrościła i gdyby tylko mogła utopiłaby mnie w łyżce wody. Podróż ta była bardzo miła. Na większych stacjach wychodziłyśmy z pociągu, aby odebrać od entuzjastów sportu kwiaty. Do Berlina zajechałyśmy tonące w kwiatach. Sprawiało to nam wielką przyjemność. Wjeżdżając na tereny niemieckie, orkiestry witały nas na stacjach. Nie zabrakło również i młodzieży na werblach, co też miało swój urok. W Berlinie czekała na nas orkiestra, ludność i kwiaty. Wysiadając z pociągu, pod opieką Walasiewiczównej, każda z nas dostała się pod opiekę anioła stróża przyjemnej Niemeczki i te zajmowały się nami przez cały czas naszego pobytu w Berlinie. Nie zabrakło także i Kwaśniewskiej, Wajsówny. Wysiadłyśmy bez bagaży i nawet nie wiem jak znalazły się razem z nami w wiosce olimpijskiej. Tam zostałyśmy odizolowane od chłopców, każda z dyscyplin miała inne lokum. Przydzielono nam dwuosobowe pokoiki. Przy rozlokowaniu naszych rzeczy znalazłyśmy w szafkach niespodzianki w postaci kubka i szczoteczki do zębów, mydełka i wody kwiatowej z życzeniami miłego pobytu. To było bardzo przyjemne. Prócz tego, co rano znalazły się na nocnych stolikach pomarańcza i banany. Następnego dnia po przyjeździe zaczęły się znów gorące treningi, przy zamkniętych drzwiach, aby broń boże ktoś z konkurencji nie podpatrzył, bo w ostatniej chwili można było zmienić ćwiczenie, oczywiście dowolne. Obowiązkowych ćwiczeń nie wolno było zmieniać. I tu przydarzył się wypadek, wprawdzie nie groźny, jednym słowem więcej strachu jak boleści, po prostu zjechałam z równoważni, a że miała ostre brzegi zdarłam naskórek z nogi od kolana do stopy. W tym momencie nie było kierowniczki pani Gołaszewskiej na Sali, a ja siedząc na ławce miałam okazję widzieć radosny błysk w oczach mojej rezerwowej koleżanki z Warszawy. Okazało się, że i tu szczęście jej nie dopisało, chodź już była pewna, że wejdzie do zastępu za mnie. Gdy kierowniczka weszła, narobiła alarmu i błyskawicznie zjawiły się nosze i wylądowałam na stół operacyjny, a wokół mnie kilku lekarzy. Żałuję tylko, że nie rozumiałam, co mówili, bo nie znałam języka niemieckiego. Po opatrunku przewieźli mnie do pokoju i delikatnie ułożyli na łóżku. Po dwóch dniach, gdy zdjęto mi opatrunek, noga była bez skazy i znów mogłam ćwiczyć. W tym dniu, kiedy leżałam w łóżku przyszła do pokoju moja rywalka, a będąc przekonana, że ja śpię, powiedziała do Urszuli: jak ja tej cholery nienawidzę… Przepraszam. Urszula wiedziała, że ja nie śpię i zwróciła jej uwagę, ażeby zaprzestała mówić, gdyż mogłabym usłyszeć, dalszy ciąg niemiłych epitetów pod moim adresem. Gdyby nie Urszulka, która mnie pocieszyła, ażeby sobie z tego nic nie robić, może bym się załamała. Byłam tak strasznie nielubiana przez to tylko, że lepiej opanowałam ćwiczenia i że w takim szybkim tempie znalazłam się w kadrze olimpijskiej. Startowała ósemka, ale punkty liczyły się tylko sześciu ćwiczących i właśnie w tej szóstce też się znalazłam, co spotęgowało jeszcze większą zazdrość. Niesamowite jak to się stało.

A teraz otwarcie XI olimpiady - Berlin 1936 rok. Tak samo jak obecnie zbiórka na drużyn na płycie stadionu, żeby przygotować się do defilady. Tak się złożyło, że nasza ekipa stała między ekipą Szkocji, a z drugiej strony USA, a w tej Murzyni. I jak zwykle wymiana słów, znaczków, rozmówki na migi, a między tym uczymy się wymieniać – jakie słowa? – No pewnie – kocham Was – to jednak było najważniejsze. Nastąpiły chwile otwarcia XI Igrzysk Olimpijskich. Była to chwila tak uroczysta, wzruszająca i niezapomniana, że serce z piersi się wyrwało, gdy zapalał się znicz olimpijski. Pamiętam, że w nocy nie mogłam spać, tak byłam przejęta. Noc była cudnie oświetlona reflektorami, które tworzyły kolorową kopułę na niebie. Z okna mego pokoju oglądałam urok tej nocy. Do czasu naszego występu nie wolno nam było nigdzie wychodzić, sale i kwatery, odpoczynek oraz nasze spacery. W końcu nadszedł ten dzień oczekiwany. Był gorący i słoneczny. Stadion gimnastyczny był położony w pięknej dolince. Poręcze i kółka były pod osłoną, a reszta przyrządów na wolnym powietrzu. Było naprawdę bardzo ciężko ćwiczyć w tak gorącym dniu, tym bardziej, że nasi trenerzy nie pomyśleli i ubrali nas w wełniane sweterki i szorty, które niesamowicie grzały. Dla mnie skończyło się to nie bardzo wesoło, miałam to szczęście, ze zakończyłam konkurencję, ale z chwilą, gdy ustawiałyśmy się ażeby wejść na zakończenie siły odmówiły mi posłuszeństwa i cicho osunęłam się na ziemię. Obudziłam się w namiocie, po odzyskaniu przytomności odnieśli mnie do kwatery. Do dziś nie mogę sobie tego darować, lecz niestety nie jest to od nas zależne. Jedno me zadowolenie, że nie byłyśmy gorsze od dzisiejszych gimnastyczek, które w Meksyku na olimpiadzie zajęły, tak jak my uczestniczki w Berlinie, piątą lokatę. Nareszcie wolne. Mogłyśmy oglądać zawody. Dla nas była wyznaczona trybuna na głównym stadionie. W między czasie zwiedzanie Berlina, drobne zakupy, bo „forsy” nie było dużo, no i urwanie głowy z rozdawaniem autografów. To jest nieuniknione. Do bardzo miłych wspomnień należy przyjęcie w ambasadzie. Drugie przyjęcie zorganizowała kolonia Polaków zamieszkałych w Berlinie, na którym zaszczycił nas swoją obecnością Jan Kiepura dając solowy występ. Dostałyśmy sporo upominków i książek pamiątkowych. Nieprzyjemna chwila to był wyjazd z Berlina, zawarło się dużo znajomości i przy takich pożegnaniach nie obeszło się bez chusteczek do wycierania załzawionych oczek.

Za to powrót do domu, po dwumiesięcznej nieobecności, był wielką radością, bo bardzo tęskniłam do rodziców i rodzeństwa. Była orkiestra składająca się z Żydów, z czego naśmiewały się moje koleżanki, ze grają na moje przyjęcie (bo w Dębicy było ich dużo). Niestety nikt mnie nie witał prócz rodziców i to dopiero w domu. Nie wiedzieli, kiedy wrócę. W drodze powrotnej z Berlina zatrzymano nas na jeden dzień w Warszawie, gdzie Hr. Zamojski zgotował nam uroczyste przyjęcie, a na dodatek oznajmił, ze za naszą pracę i trud możemy zatrzymać na własność stroje, w jakie nas ubrano.

Bardzo żałuję, że nie mam teraz tych dwudziestu lat i nie mogę startować w dzisiejszych, o wiele lepszych warunkach, jakie mają nasi sportowcy. Wyposażenie nasze na olimpiadę również było bardzo skromne. Ognisko „Sokół” wysyłając nas na kurs olimpijski dało nam 1 kg cukru, wychodząc z założenia, że cukier krzepi. Nie mogę mieć do nich pretensji, a i z tego byłam zadowolona. Ćwiczyłam dla własnej przyjemności, pozostały cudowne wspomnienia.

Po powrocie z olimpiady początkowo zamieszkiwała w Dębicy, w którego „Sokole” prowadziła zajęcia gimnastyczne, następnie zaś przeniosła się do Krakowa, w którym zamieszkała w kamienicy przy ulicy Twardowskiego 87. Podjęła pracę w krakowskiej fabryce kabli oraz trenowała gimnastykę w krakowskim „Sokole”, wyjeżdżała na sokole zloty oraz zawody gimnastyczne w Polsce i poza jej granicami (m. in. w Pradze i w Budapeszcie). Jako polska gimnastyczka, reprezentująca kraj na igrzyskach olimpijskich, była zapraszana na różne oficjalne uroczystości państwowe, jak np. krakowskie spotkanie z prezydentem RP prof. Ignacym Mościckim podczas powitania regenta Węgier Mikołaja Horthy’ego. W 1938 roku otrzymała prawo do noszenia Państwowej Odznaki Sportowej, najwyższej trzeciej klasy, stopnia trzeciego.

Wybuch wojny w 1939 roku przerwał na zawsze karierę sportową Julii Wojciechowskiej. Powróciła do Dębicy, starając się zarobić na życie w jednym z małych zakładów produkcyjnych, który nie został zamknięty przez władze okupacyjne miasta. Tętniący dotychczas życiem rodzinny dom opustoszał. Po śmierci ojca w 1942 roku, wraz z mamą i siostrą Marią pozostały właściwie same.

Brat Tadeusz został wywieziony na roboty do Niemiec, skąd uciekł i wrócił do Dębicy, w której ukrywając się zaangażował się w działalność polskiego podziemia. Maria zmarła podczas porodu wraz z nowonarodzonym synkiem 25 czerwca 1944 roku. W tym też roku Julia Wojciechowska poślubiła przesiedlonego z Wielkopolski do Dębicy Leona Senftlebena. Po wyzwoleniu spod okupacji hitlerowskiej małżonkowie przenieśli się do Leszna, gdzie na świat przyszły ich dzieci: syn Ignacy i córka Janina. Leon Senftleben pracował na kolei, dorabiał zaś, jako blacharz oraz przy pracach dekarskich. Zmarł w 1959 roku.

Julia nie pracowała już zawodowo. Prowadziła dom, cały swój czas poświęcając wychowaniu dzieci. Od połowy lat 50. włączyła się w działalność lesznieńskiego oddziału, utworzonego na fali odwilży po październiku 1956 roku przez dawnych działaczy Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej, prowadząc ćwiczenia w spółdzielni inwalidów. Należała do Wielkopolskiego Klubu Olimpijczyka, uczestniczyła również w rozlicznych spotkaniach rocznicowych poświęconych propagowaniu ruchu olimpijskiego w Polsce. Zmarła 5 maja 1986 roku. Została pochowana na cmentarzu parafialnym w Lesznie.

Cytowane fragmenty pochodzą ze wspomnień spisanych w latach 70. XX wieku przez Julię Wojciechowską-Senftleben. Autor artykułu pragnie złożyć serdeczne podziękowania za udostępnione materiały oraz fotografie córce - Julii Wojciechowskiej-Senftleben, pani Janinie Gruszczyńskiej oraz panu Wacławowi Wojciechowskiemu.

Arkadiusz S. Więch

Tekst ukazał się w nr. 3-4/2015 "Podkarpackiej Historii"


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
wiola 24.11.2020 11:38
warto dbac o historje wszak nie mamy duzo zasluzonych dla Polski mieszkancow pochodzacych z Dębicy

Bartek.R 18.11.2020 21:22
Smutne że ludzie zapominają o takich osobach, pomyśleć jak daleko zaszłaby gdyby nie II Wojna światowa

Reklama