Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 17 kwietnia 2024 00:59
Reklama

Tam i z powrotem. Losy emigranta

Tam i z powrotem. Losy emigranta
Z Feliksem Buksem przy tablicy poświęconej Marii Curie-Skłodowskiej w parku Roosevelta w Edison.

Pochodzący z Podkarpacia Henryk Koszałka miał 24 lata, gdy w grudniu 1976 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Był kawalerem, młodym człowiekiem żądnym przygód i ciekawym świata. W Ameryce poszczęściło mu się. Ciężka praca przyniosła wymierne efekty. Po latach powraca do rodzinnego kraju, dzieląc czas na prowadzenie dużych biznesów po obu stronach oceanu.

Henryk urodził się w Krośnie, ale w dzieciństwie bardzo często zmieniał miejsca zamieszkania. Jego ojciec był leśniczym, przerzucanym z placówki na placówkę.

- Do podstawówek chodziłem w 9 miejscowościach! M.in. w Rymanowie, Wojtkowej, Bandrowie Narodowym, miejscowości Żłobek (Żołobek), bieszczadzkiej Czarnej i Ustrzykach Dolnych. Później była szkoła elektryczna w Turaszówce, wojsko, po wojsku praca m.in. w nadleśnictwie Brzegi Dolne - wspomina Henryk Koszałka.

Za ocean

Okazja do wyjazdu za ocean nadarzyła się w 1976 roku, gdy do Polski przyjechała jego ciotka (matka chrzestna) wraz z mężem - weteranem II Korpusu gen. Władysława Andersa.

- Woziłem wujka po kraju, trochę po drodze handlowałem. Wujek obserwując mnie stwierdził: przyjedź do nas, do Ameryki, zaradny jesteś to dasz sobie radę - opowiada Henryk Koszałka. Wkrótce dostał zaproszenie od rodziny i wystąpił o paszport.  Był to okres poluzowania restrykcji wyjazdowych, więc otrzymał wymagany dokument podróży i wylądował w Stanach.    

Początkowo miał to być taki typowy zarobkowy, wakacyjny wyjazd. Planował sześć tygodni popracować i wrócić z kilkoma setkami dolarów do kraju, gdzie pensja miesięczna wynosiła wówczas około dwudziestu dolarów. Rzeczywistość miała okazać się jednak inna. Wkrótce zdecydował się ubiegać o prawo do stałego pobytu i azyl polityczny. W tamtych czasach uzyskanie takiego statusu dla osoby przyjeżdżającej zza „żelaznej kurtyny” nie było aż tak trudne.

Początkowo starał się pracę w jednej z restauracji w New Jersey. Nie dostał się. Traf chciał, że po latach Henryk otworzył własny lokal gastronomiczny, ten w którym chciał pracować został zamknięty, zaś jakiś czas później syn niedoszłego pracodawcy szukał zatrudnienia w firmie polskiego emigranta.

W tym pierwszym okresie pobytu w Stanach dość często zdarzało mu się zmieniać miejsce zatrudnienia. Najpierw była to piekarnia, później kilka miesięcy na budowie, trochę w fabryce chemicznej. Na jakiś czas wyjechał do Kalifornii, gdzie pracował jako kierowca ciężarówki jeżdżąc po całej Ameryce. W tamtym okresie pomagał też koledze w budowie domu, zdobyte przy tym umiejętności - jak się okazało - wkrótce miał o mu się bardzo przydać.

Często jest tak, że aby osiągnąć sukces ciężka praca musi być wsparta odrobiną szczęścia. Tak było w przypadku Henryka. Ów łut szczęścia, który wywarł  ogromny wpływ na dalsze życia młodego emigranta z Polski przybrał postać osiadłego w Ameryce przed laty, a pochodzącego z Przemyśla Żyda - Leona.

Henryk z Leonem spotkali się przypadkiem na ulicy. Młody przybysz zza oceanu zwrócił uwagę „starego” emigranta, gdy z zaciekawieniem przyglądał się pełnym wszelkiego dobra sklepowym wystawom,  kolorowym ozdobom świątecznym, „tańczącym” wokół choinek lalkom.

- Rodowici Amerykanie czy też osoby od dawna osiadłe w Stanach tak się nie zachowywały. Dla mnie widok jaskrawych wystaw był czymś fascynującym, niezwykłym, dla nich czymś najzupełniej normalnym. Później się dowiedziałem, że urzędnicy amerykańskiego Immigration, służby zwalczającej nielegalną migrację, tropiąc pracujących na czarno przybyszy zwracali właśnie uwagę na tych zbyt „ciekawskich” - dodaje Henryk. Krośnianin różnicę między ówczesną rzeczywistością w USA i w Polsce porównuje do fotografii. Tam  mieliśmy widoki jak z barwnych zdjęć, u nas dominowała szarość.

Dla Leona spotkanie z Henrykiem było okazją do porozmawiania o starym kraju, miejscach z którymi był sentymentalnie związany. W tamtym czasie do Ameryki przyjeżdżało stosunkowo niewielu Polaków, więc dla miejscowych Polonusów reprezentujących głównie pokolenie emigracji wojennej często przedwojennej, a nawet z okresu zaborów, każdy nowy przybysz był cenionym źródłem informacji o Polsce. Henryk zapraszany był do polskich domów, na spotkania, kolacje, towarzyskie imprezy. W ten sposób stara emigracja między innymi dawała upust swej tęsknocie za rodzinnym krajem.

W biznesie

Znajomość z Leonem była  niezwykle ważnym etapem w życiu Henryka. Dzięki starszemu przyjacielowi udawało mu się zdobywać kolejne prace, odnajdywać w życiu emigracyjnym. W pewnej chwili nadarzyła się okazja przejść na swoje. W 1980 roku, jeszcze pracując w dużej, międzynarodowej fabryce maszyn biurowych zaczął się na poważnie zajmować  budowlanką.

-  Od Leona dowiedziałem się, że jest do kupienia okazyjnie działka budowlana. Początkowo nie byłem za bardzo zainteresowany, zwłaszcza, że nie miałem zbyt dużo pieniędzy. Leon jednak przekonywał, pomógł uzyskać na kredyt od innego polskiego Żyda materiały budowlane - wspomina Henryk. Pracując po godzinach, w weekendy,  zbudował dom, który niebawem sprzedał. Tak zarobił pierwsze, poważniejsze pieniądze. Idąc za ciosem kupił dwie następne działki, postawił dwa domy i też z zyskiem spieniężył. Taki był początek jego amerykańskiej, funkcjonującej do dzisiaj firmy budowlanej. W ciągu 40 lat Henryk Koszałka wybudował kilkaset domów.

W Stanach Zjednoczonych Henryk ożenił się z Polką, która przybyła do Ameryki w dzieciństwie. Doczekali się dwójki synów. Jeden z nich - Tomasz - służył w marines (amerykańskiej piechocie morskiej), teraz  w Gwardii Narodowej. Drugi syn - Krzysztof - współprowadzi z ojcem rodzinny biznes w Polsce i Ameryce. Studiował najpierw stosunki międzynarodowe w Stanach, później w Stambule, gdzie ukończył studia na kierunku integracja europejska i globalizacja.

Gdy Henryk osiągnął w Stamach sukces coraz tęskniej myślał o kraju rodzinnym. Pierwszy raz od momentu emigracji przyjechał tu w 1987 roku. Po przemianach ustrojowych postanowił zainwestować. W 1999 roku wrócił częściowo w ukochane Bieszczady. W Polańczyku kupił dawny hotel Siarkopolu, pół roku później jeszcze jeden, stojący po sąsiedzku. Dzisiaj w obydwu, gruntownie wyremontowanych obiektach prężnie funkcjonują popularne wśród turystów i kuracjuszy sanatoria „Amer-Pol” i „Atrium”. Henryk nadal dzieli czas między Polskę a Amerykę, gdzie wciąż prowadzi firmę budowlaną oraz otworzoną w 2006 roku ekskluzywną restaurację włoską w New Jersey.

Barwy Polonii

Po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych Henryk Koszałka szybko związał się z miejscowymi środowiskami polonijnymi, wówczas bardzo prężnymi i wpływowymi. Sam pochodził z pokolenia tzw. dzikiej emigracji., z lat 70. XX wieku, gdy niewiele osób z Polski docierało do USA. Rytm polonijnemu życiu nadawali wówczas będący w sile wieku weterani II wojny światowej, byli więźniowie niemieckich obozów i radzieckich łagrów czy też powstańcy warszawscy, którzy do Ameryki trafili poprzez obozy jenieckie a później polskie jednostki wartownicze na Zachodzie.

- Spotykałem się wówczas także ze starszym pokoleniem emigracji. Żyli jeszcze, i byli aktywni, ludzie pamiętający okres zaborów. Nie brakowało wśród nich legionistów Piłsudskiego i żołnierzy „błękitnej armii” generała Józefa Hallera. Od tych starszych ludzi wiele się nauczyłem - opowiada Henryk Koszałka.

W losach emigrantów jak w soczewce można było odnaleźć fragmenty zagmatwanej polskiej historii. Osobą, która wprowadzała Henryka do Kongresu Polonii Amerykańskiej był chociażby Reinhold Smyczek, rodem ze Śląska. W czasie II wojny światowej służył w 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, zaś jego brat w… Wehrmachcie, gdzie został przymusowo wcielony. Co ciekawe obaj płynęli tym samym statkiem, chociaż rozmijając się. Jeden z braci - z Europy do Ameryki - jako zdemobilizowany żołnierz Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, który nie zdecydował się na powrót do rządzonego przez komunistów kraju. Drugi zaś po zwolnieniu z obozu jenieckiego w Stanach do Australii.

- Polskimi organizacjami w tamtym czasie kierowali ludzie ideowi, którzy za swój patriotyzm zapłacili krwią, życiem i potem - mówi Henryk Koszałka. W tamtym czasie  życie polonijne było bardzo bogate. Działały liczne stowarzyszenia, gazety (jak chociażby „Nowy Dziennik”, „Gwiazda Polarna”, „Dziennik Związkowy”). Stworzono wówczas mocne podstawy tak organizacyjne jak i materialne Polonii, co zresztą procentuje do dzisiaj i dzięki czemu środowiska emigracyjne jeszcze coś znaczą. Bo przecież po fali emigracji wojennej nastąpiła przerwa pokoleniowa.

- Od pierwszych lat powojennych aż do fali emigracji „solidarnościowej” z lat 80. nie było już tak dużego jak wcześniej napływu „świeżej krwi”. A przecież następcy się nie rodzą, następców trzeba wychować, przygotować. A z powodu tej przerwy pokoleniowej brakło kandydatów. Emigracja z lat 80. nie zawsze była nastawiona na ideową, społeczną działalność, w dodatku mocno zinwigilowana przez komunistyczne służby - mówi Henryk Koszałka. I taka sytuacja spowodowała niewątpliwy kryzys w życiu polonijnym, chociaż przecież ludzi nie brakuje. W samym New Jersey mieszka ponad milion osób z polskimi korzeniami, w całej Ameryce niektórzy ich liczbę szacują nawet na 19-20 milionów. Tamtejsze życie polonijne zawsze mocno „kręciło się” wokół polskich kościołów, gdzie funkcjonowały stowarzyszenia, chóry, zespoły artystyczne, szkoły języka polskiego, instytucje samopomocowe. I częściowo jest tak do dzisiaj. Tak, gdzie proboszczami są ludzie świadomi swych korzeni, tam nadal kultywowane jest dziedzictwo narodowe i polskość.

Henryk Koszałka z czasem coraz mocniej wciągał się w wir życia emigracyjnego, chociażby za sprawą znanego działacza polonijnego Feliksa Bruksa czy też swojego wujka Rajmund Zgłobicki, który był przez pewien czas dyrektorem finansowym Kongresu Polonii Amerykańskiej. Oni wychodzili z założenia, że należy jak najbardziej zaktywizować tę najnowszą wówczas, nieliczną falę emigracji.

- Wujek Rajmund zwykł mawiać: „Nie możemy w Ameryce budować drugiej Polski, Polska jest jedna. W Ameryce trzeba budować Amerykę, pamiętając o Polsce”. I ja te słowa bardzo mocno wziąłem sobie do serca. Pracowałem w Stanach, ale Polskę zawsze miałem w sercu - mówi Henryk.

W latach 1992-2007, w większości za prezesury Edwarda Moskala, Henryk Koszałka był dyrektorem krajowym Kongresu. Do dzisiaj zresztą udziela się w tamtejszych środowiskach, bierze udział w licznych akcjach charytatywnych.

Henryk podkreśla, że zawsze starał się obracać wśród ludzi z większym doświadczeniem, mądrzejszych. Dzięki temu da się unikać wielu błędów.

- Uczyłem się na błędach innych. Moje credo życiowe to nie krytykować ludzi, ale ich słuchać. Bo każdy ma bogate, życiowe doświadczenia. Trzeba umieć to wykorzystać. Przez życie idę jak Drzymała i jak wojak Szwejk. Ten pierwszy był konsekwentny w tym co robił, potrafił sprostać przeciwnościom, ten drugi mimo, że udawał gamonia, w rzeczywistości zawsze wychodził na swoje - mówił Henryk Koszałka z humorem w jednym z wywiadów przed laty.

Szymon Jakubowski

Fot. archiwum rodzinne

Podpisy pod zdjęcia

  1. Dolne zdjęcie (górnego nie dawaj) – Z Bronisławem Geremkiem w Jersey City.
  2. Spotkanie działaczy polonijnych z pochodzącym z Jasła wicemarszałkiem Sejmu Stanisławem Zającem w siedzibie w siedzibie Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej w Ameryce.

Henryk Koszałka z wicemarszałkiem Stanisławem Zającem

  1. Spotkanie Polonii z wiceprezydentem Georgem Bushem seniorem. W strojach narodowych synowie Henryka Koszałki.

Spotkanie wyborcze polonijnego kandydata na senatora Johna Wiśniewskiego.

4. Spotkanie w Polańczyku z wybitnymi piłkarzami. Od lewej Jan Domarski, Henryk Koszałka, Grzegorz Lato i pracownik Amer-Polu Michał Snuzik.

    Z Feliksem Buksem przy tablicy poświęconej Marii Curie-Skłodowskiej w parku Roosevelta w Edison.

  Restauracja włoska należąca do Henryka Koszałki

           5górne.    Przy stole z Feliksem Bruksem

6. Syn Henryka - Tomasz w mundurze Marines

 

 

Powiązane galerie zdjęć:

Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama