Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 19 kwietnia 2024 03:51
Reklama

Z dziennikarskich wspomnień Adama Sochy (1930-2016)

Redaktor Adam Socha był jednym z najbardziej znanych dziennikarzy Polski południowo-wschodniej. Urodził się 13 grudnia 1930 roku w Krośnie. Zawodową pracę rozpoczął w 1953 roku w "Nowinach Rzeszowskich", przez kilka dziesięcioleci związany był z Radiem Rzeszów, gdzie dał się poznać jako wybitny sprawozdawca sportowy. Był nestorem podkarpackiego środowiska dziennikarskiego, zmarł 27 listopada 2016 roku w Rzeszowie, spoczął na cmentarzu w Łańcucie. Niedługo przed śmiercią spisał swoje wspomnienia dotyczące początków pracy zawodowej.  Ukazały się one w książce „Popiół i zamęt. Wspomnienia dziennikarzy” (Agencja Wydawnicza „JOTA”, Rzeszów 2015). Poniżej publikujemy je w całości. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.
Z dziennikarskich wspomnień Adama Sochy (1930-2016)
Adam Socha. Fot. archiwum rodzinne

  15 września 1953 roku wysiadłem na stacji Rzeszów Główny (były jeszcze dwie inne stacje kolejowe z nazwą Rzeszów: Staroniwa i Osiedle) z wagonu zwanego w kolejarskim języku „towosem”. W takich krytych wagonach Polskie Koleje Państwowe montowały w środku twarde, ciągnące się od jednej do drugiej ściany ławy i pociągami z takimi wagonami zwożono wówczas do Rzeszowa blisko 14 tysięcy tzw. chłoporobotników.

   Otóż spytałem wtedy na przystacyjnym placu, na którym stały bodajże cztery konne dorożki i dwie taksówki z powojennego demobilu, pierwszego z brzegu przechodnia o plac Stalina. Bo taki adres widniał na moim nakazie pracy, wystawionym przez speckomisję z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie ukończyłem studia dziennikarskie. Takie skierowanie wraz ze mną otrzymał mój kolega ze studiów Witold Szymczyk.

  Spytany, marszcząc czoło, przez chwilę myślał, a potem wskazał mi kierunek dalszej drogi, informując, że dzieli mnie od tego placu ledwie kilkadziesiąt metrów. – Pójdzie pan ulicą Kolejową i trafi pan jak nic na plac Stalina – usłyszałem.

W redakcji „Nowin Rzeszowskich”

  Na placu, nazywanym jeszcze wtedy imieniem wielkiego przywódcy Kraju Rad, na który trafiłem idąc niepiękną bynajmniej ulicą Kolejową, kłębił się w ów piątkowy dzień ludzki tłum. Handlowano na nim przede wszystkim tym, co wyprodukowali mieszkańcy podrzeszowskich wiosek: mąką, fasolą, kaszą, mlekiem, masłem oraz innymi wiktuałami, a także używaną odzieżą i bielizną oraz drobiem we wszystkich odmianach.

  Za przecinającą ten plac ulicą, przy której znajdowała się też „Jutrzenka”, spełniająca wówczas rolę „pierwszej damy” rzeszowskiej gastronomii, łatwo odnalazłem okazały dwupiętrowy i zadbany budynek, w którym – jak głosiła skromna tabliczka – mieściła się redakcja „Nowin Rzeszowskich”, miejsce mej przyszłej, pierwszej w życiu pracy. Później miałem się dowiedzieć, że przed wojną ów gmach był przez całe lata luksusowym hotelem, a po wojnie stał się siedzibą Komendy Wojewódzkiej „Służby Polsce”, przemianowanej po pewnym czasie w Ligę Obrony Kraju, i właśnie redakcji.

  Na pierwszym piętrze tego okazałego przybytku, na które wiodły szerokie drewniane schody, mieściła się siedziba redakcyjnych władz. Sekretariatem, broniącym dostępu do tych władz, zawiadywała starsza pani o siwych włosach, nosząca znane w Rzeszowie nazwisko Trawińska. Gdy spytałem ją o naczelnego redaktora gazety, usłyszałem, że akurat go nie ma, bo dokonuje się na tym stanowisku swoista wymiana warty. Stary naczelny, bodajże czwarty z kolei, Henryk Arcimowicz, odszedł, a nowy, z nominacją w kieszeni, Józef Kleszcz, jeszcze nie zdążył dotrzeć do Rzeszowa. – Ale jest zastępca naczelnego, towarzysz Wirski – poinformowała mnie pani Trawińska – zaraz go zawiadomię, że chce pan z nim porozmawiać.

  I za chwilę usłyszałem, że redaktor Wirski zaprasza mnie do swego gabinetu. Gdy przekroczyłem jego próg, za okazałym, zasłanym papierami biurkiem, ujrzałem… starego znajomego z „Gazety Pomorskiej” z Bydgoszczy, w której odbywałem wakacyjną praktykę. Był tam bodajże kierownikiem działu partyjnego. On mnie tez poznał, powitał serdecznie i zaczęliśmy gadać o dawnych bydgoskich przeżyciach, ale kiedy z grubsza wyczerpaliśmy temat, spytał mnie co chciałbym w redakcji „Nowin Rzeszowskich” robić? Odpowiedziałem, że interesuje mnie praca w dziale sportowym, bo taką sportową specjalizację na studiach zdobyłem, odbywając nawet zajęcia na warszawskiej AWF.

„Socha? Do działu rolnego!”

  Redaktor Wirski jednak szybko przekreślił moje marzenia o pracy na sportowej, redakcyjnej niwie. Usłyszałem, że kierujący sportem w „Nowinach” redaktor Rybak, z pomocą współpracowników, dobrze sobie radzi z informacją sportową. – Zresztą – usłyszałem w końcu – nie mamy wielkiego sportu w Rzeszowie. – Proponuję wam coś innego – powiedział po chwili namysłu. Z waszym nazwiskiem, towarzyszu Socha, pasujecie jak ulał do działu rolnego. Zaraz zaproszę tu redaktora Nowakowskiego, który tym działem u nas kieruje i on weźmie was pod swoje skrzydła.

  I tak, wraz z red. Józefem Nowakowskim, trafiłem na drugie piętro redakcyjnego gmachu, do wielkiego narożnego pokoju, gdzie – oprócz mojego nowego kierownika – siedziały jeszcze dwie osoby. Pod piecem „urzędowała” red. Elżbieta Bolek, zaś w kącie, pod oknem, tkwił niczym posąg redaktor Mateusz Krempa. Kierujący tym działem redaktor Nowakowski zajmował miejsce w narożniku redakcyjnego pokoju za potężnym biurkiem. Ja miałem być czwartym do tej redakcyjnej rolniczej gry. Rychło też zostałem zaprzęgnięty do redakcyjnej roboty, bo akurat trwała kampania skupu zbóż, o wynikach której gazeta na swych łamach obszernie informowała. Oczywiście skup zboża nie był bynajmniej dobrowolny, wyznaczano wielkość dostaw ziarna z każdego gospodarstwa. Bywało, że kułaków – jak nazywano zamożniejszych gospodarzy – wsadzano nawet za niewywiązanie się ze zbożowych zobowiązań do więzienia, o czym gazeta nie omieszkała poinformować.

  Do naszego „rolniczego” grona dołączył wkrótce redaktor Stanisław Prażuch i w piątkę „młóciliśmy” tę skupową tematykę, operując najróżniejszymi dziennikarskimi gatunkami – od krótkich informacji poczynając, a na satyrycznych wierszykach i rysunkach kończąc.

  Sam red. Nowakowski niezbyt się do tej „walki o chleb” przykładał, natomiast nas do niej gorąco zagrzewał. Znosił codziennie do redakcji całe kilogramy meldunków ze zbożowego „frontu” i prawie całe dwie pierwsze strony gazety wypełniały nasze notatki, artykuły i reportaże z tej operacji.

  Dowiedziałem się wkrótce, że nasz kierownik, sterujący w „Nowinach” działem rolnym, do pracy dojeżdża pociągiem z Przeworska, że w redakcji pracuje od początku i że należy do jej założycieli w 1949 roku. Dopiero po 50 latach miałem się dowiedzieć, że karierę w Polsce Ludowej zaczynał już w 1944 roku od służby w organach Bezpieczeństwa Publicznego, że przez całe sześć lat tropił „agentów obcego wywiadu” i że miał w tej służbie znaczące rezultaty.

Dziennikarskie życiorysy

  Redakcja „Nowin” składała się w tym czasie z ludzi o najróżniejszych życiorysach, ściągniętych z różnych stron naszego kraju. Niewielu było wśród nich rodowitych rzeszowiaków, ton redakcyjnej informacji i publicystyce nadawali przybysze z różnych stron Polski. Maciej Szczepański, brylujący na dziennikarskim rzeszowskim firmamencie, trafił do „Nowin”, podobnie jak red. Józef Szubert z „Trybuny Robotniczej” z Katowic, gdzieś z Polski ściągnięci zostali nad Wisłok: Edmund Gajewski, Czesław Krawiec, małżeństwo Morawetzów i Jerzy Popow. Swojakami byli m. in. Edward Walawski, Zbigniew Rybak, Władysław Świdrak, Maria Kłękowa, Jurek Piskor, Helena Naróg (później Wiśniewska), Aniela Cach, dojeżdżający z Jasła Stanisław Witowski, Jerzy Sienkiewicz, fotoreporter Kruczek i parę innych osób. Wszyscy, wspólnym wysiłkiem, formowali, czasem dość prymitywnie, oblicze partyjnej gazety. Nad tym zbiorowiskiem ludzi, z różnym dziennikarskim i życiowym dorobkiem, czuwała delegatura Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa”, na której czele stał młody człowiek, Stanisław Reikowski, a także delegatura Urzędu Prasy, Publikacji i Widowisk, której przez długie lata szefował Stefan Hardej. Dlatego wszystko to, co sprzeczne było z socjalistyczną świadomością, w redakcji działo się w „podziemiu”.

  Niedługo po tym jak znalazłem się w gronie pracowników gazety w Rzeszowie, zostałem zaproszony na „tajne” zebranie, zwołane do pracowni fotoreportera Kruczka. Mieściła się ona na parterze, w starej hotelowej łazience, której centralnym urządzeniem była ogromna emaliowana wanna. W Kruczkowym atelier spotkałem wtedy 5 czy 6 osób, a pełniący rolę gospodarza fotoreporter stwierdził bez ogródek, że przyjęciu do grona pracowników „Nowin”, musi towarzyszyć alkoholowy poczęstunek. Pierwszą półlitrówkę ufundowali zapraszający, po drugą sam musiałem się udać do niedalekiego sklepiku, wykładając na to kilkadziesiąt złotych z pierwszej redakcyjnej pensji, wynoszącej – jak pamiętam – 700 złociszy. Wydatek ów sprawił mi nieco przykrości, ale jakoś go odżałowałem, bo wkupiłem się do redakcyjnego grona. Przeżyłem ten inauguracyjny obrzęd podobnie jak inni koledzy, którzy trafili do Rzeszowa po studiach. Po naszej dwójce, w rok później, dołączyli do dziennikarskiego grona: Jan Filipowicz, Jan Skowronek, Stanisław Galos i Franciszek Pipała.

  W latach 1953 – 1955 w dziale rolnym – obok prezentowania dorobku bodajże coś z 400 spółdzielni produkcyjnych, czyli zespołowych gospodarstw rolnych, które gazeta propagowała na co dzień i od święta, niezmiennie też zajmowała się skupem zboża. Meldunki o wynikach tego skupu wypierały z gazetowych szpalt wszystkie inne. Skup zboża opiewano na gazetowych łamach prozą i wierszem, ilustrowano go zdjęciami z dostaw żyta i pszenicy do punktów skupu oraz karykaturami kułaków, którzy – jak informowano – ukrywali zboże. Przykładem może być wiersz, który jednego wrześniowego dnia 1954 roku ukazał się na łamach „Nowin”:

A ksiądz proboszcz ze Słociny

Pisze prośbę wnet do gminy

Jest tam Sukiennik kochany

On zagoi księże rany

Bo cudowna ta maszyna

Koło szczęścia przypomina

I rozstrzyga należycie

Komu przyznać ulgę w życie

Jak już wspomniałem, obok skupu zbóż, na łamach „Nowin Rzeszowskich” dominowała przez całą pierwszą połowę lat pięćdziesiątych tematyka spółdzielczości produkcyjnej na wsi. Z nakazu partyjnych bonzów gazeta opiewała często i gęsto dorobek zespołowych gospodarstw, których było blisko 400. Większość z nich założyli rolnicy, którzy ziemię dostali z reformy rolnej w latach 1944 – 1945 i mieli kłopoty z jej właściwym zagospodarowaniem. Każdy z powiatów miał „wzorcową” spółdzielnię i jej dorobek z rozmaitych okazji (a i bez okazji też) był przedstawiany na łamach gazety.

Chwała radzieckim kołchoźnikom

  Któregoś wiosennego dnia do spółdzielni produkcyjnej w podjarosławskiej Sośnicy przyjechali traktorzyści z jednego z ukraińskich kołchozów z okolic Lwowa. Mieli zademonstrować naszym „kołchoźnikom” nowe metody orki i siewu zbóż jarych, bodajże krzyżowego. Na ów pokaz zaproszono nie tylko członków Sośnickiej spółdzielni, ale i aktyw partyjny z powiatu jarosławskiego oraz paru innych z nim sąsiadujących. Pojawili się też na polu w Sośnicy reprezentanci władz powiatowych i wojewódzkich.

  Jak to na wiosnę bywa, od rana padał drobny deszcz, pole zrobiło się grząskie, ludzie mokli i brnęli w błocie po kostki. Ale nikt nawet nie śmiał opuścić pokazu owej orki, bo reprezentacja sowieckich metod uprawy roli była sprawą najwyższej wagi. Ludzie tonęli w błocie, ale trwali wiernie na posterunku, co fotoreporter „Nowin” pokazał na zdjęciach w gazecie, zaś autor reportażu z owego pokazu nie omieszkał opisać tego szczegółowo, nie szczędząc słów uznania dla sowieckiej szkoły uprawy ziemi.

  Albo inny przypadek z podjasielskiej wsi Klecie, w której, z udziałem ekipy z „Nowin”, odbywało się tzw. zebranie obrachunkowe. Przewodniczący spółdzielni, mówiąc o plonach zebranych ze spółdzielczych pól, stwierdził, że z jednego hektara zebrano tu 15 kwintali ziarna, ale napisać trzeba, że owego ziarna było o pięć kwintali więcej, bo tego wymaga propaganda spółdzielczości produkcyjnej. Trzeba równać – podkreślał raz po raz – do kołchozowego dorobku w ZSRR, bo ten zawsze w propagandzie był rekordowy…

Październik’56

  Kres tej redakcyjnej propagandowej robocie położył w Polsce historyczny październik 1956 roku. Obradowaliśmy akurat nad skutecznością publicystyki w sali zebrań, mieszczącej się na parterze naszego budynku, przy zaciągniętych w oknach roletach, pamiętających jeszcze czasy, gdy tu rezydowały załogi mieszczańskich sklepów z galanterią i odzieżą (obok zlokalizowano też pomieszczenia mieszkalne dla redakcyjnej młodzieży, zwane nie wiedzieć dlaczego „Pekinem”).

Nagle ktoś przyniósł wiadomość, że obradujący w Warszawie Komitet Centralny PZPR dokonał rewolucyjnych wprost zmian w składzie władz partyjnych i że na ich czele stanął – jako I sekretarz – Władysław Gomułka. Oraz, że nowy przywódca w czambuł potępił dotychczasową politykę przywódców PZPR. Na wniosek bodajże red. Jana Filipowicza owo redakcyjne zebranie przerwano i zdecydowano się na specjalne wydanie „Nowin Rzeszowskich” z informacjami o dziejących się w Polsce wydarzeniach.

  Delegowano mnie wówczas do Krosna – rodzinnego miasta Władysława Gomułki – by zebrać informacje jak rodacy nowego przywódcy Patrii przyjęli wiadomość o tym wyborze i jak wspominają młodzieńcze lata I sekretarza. Owe informacje znalazłem przede wszystkim w dzielnicy Krosna, Białobrzegach, gdzie towarzysz „Wiesław” urodził się i gdzie stawiał pierwsze kroki w partyjnej, lewicowej robocie. Najobszerniej opowiedział mi o tym Stanisław Zajdel, przyjaciel Gomułki z młodzieńczych lat.

  Specjalne wydanie „Nowin” trafiło do kiosków i w mig zostało rozchwytane przez czytelników. W ślad za nim gazeta już na co dzień zaczęła publikować materiały o zachodzących w województwie rzeszowskim przemianach. Potępiano w nich prywatę i sobiepaństwo ludzi sterujących dotąd partyjnym (i nie tylko partyjnym) życiem przede wszystkim w wielkich zakładach przemysłowych – Hucie „Stalowa Wola”, WSK Mielec, „Stomilu” w Dębicy i wielu innych. Nie szczędzono na łamach gazety przykładów bezmyślności, pospolitej głupoty i zwykłych przestępstw, popełnianych w imię partyjnego kierownictwa. Cała Rzeszowszczyzna, jak długa i szeroka, od Ustrzyk Dolnych poczynając, a na klepiącym przedsiarkową biedę Tarnobrzegu kończąc, znalazła się pod gazetowym obstrzałem, w którym piętnowano generalnie dotychczasową politykę władz partyjno-państwowych. Rósł nakład „Nowin Rzeszowskich” i społeczne przekonanie, iż dziennikarze z Rzeszowa robią dobrą i doceniana przez czytelników robotę.

Na czele redakcji stał wówczas Edmund Glombikowski, wkrótce jednak, wraz z przykręceniem publicystycznej śruby przez nowe władze wojewódzkie, okazało się, że wszystko co działo się w redakcji i poza nią, przerosło jego siły i zamierzenia. W związku z tym został zdymisjonowany, a jego miejsce zajął przybysz znad Bałtyku Ireneusz Jelonek.

  Ale zmiany dokonywały się nie tylko w redakcji. Poza nią też dokonywano znaczących przeobrażeń. Na czele KW PZPR stanął wkrótce Władysław Kruczek, urodzony z podrzeszowskiej Zwięczycy, którego z hukiem w 1956 roku pozbawiono władzy partyjnej w Bydgoszczy i do Rzeszowa ściągnięto pod hasłem „Niech ptaki wracają do gniazd”. Żeby nałożyć cugle niesfornej – zdaniem partyjnego aktywu – dziennikarskiej braci, nowy sekretarz postawił na czele wojewódzkiego organu prasowego swego nominata Stanisława Golenia. W dziejach dziennikarstwa regionu otworzony został nowy rozdział…

Do dziś zachodzę w głowę z czyjego „nakazu” (a może potrzeby chwili) redakcja „Nowin Rzeszowskich” przeniosła się z obszernych, ale niezbyt przytulnych pomieszczeń przy placu Stalina (który stał się – po zdemaskowaniu stalinowskich błędów i wypaczeń – placem Wolności, zaś rolę kultowej rzeszowskiej knajpy o nazwie „Jutrzenka”, słynącej z małych i większych skandali, przejęła „Rzeszowska” przy ulicy Kościuszki) do gmachu KW PZPR, zajmując w nim całe drugie piętro. Dziennikarze opanowali nie tylko tę kondygnację, ale zdołali uzyskać dostęp do partyjnej stołówki dysponującej całym zestawem smakowitych dań.

  Ta koegzystencja partyjno-dziennikarska jednak nie trwała zbyt długo i skorzystano z pierwszej nadarzającej się okazji, by przenieść redakcję do nowo wzniesionego gmachu Rzeszowskich Zakładów Graficznych w centrum Rzeszowa, wycofując dziennikarskiej braci także stołówkowe przywileje. Fakt jednak pozostał faktem: przez kilkanaście miesięcy pracownicy „Nowin” poczuli na własnej skórze, że ich gazeta jest partyjnym organem wojewódzkiej organizacji PZPR. Ale kto był tego „sprawcą” do dziś pozostaje tajemnicą.

Bieszczadzka eskapada

Nim definitywnie zerwałem więzi z redakcją „Nowin Rzeszowskich”, w której przepracowałem parę długich lat, wybrałem się – wraz z red. Prażuchem – na wędrówkę po Bieszczadach, wtedy krainie leśnej, bezdrożnej i bezludnej, którą zagospodarować chcieli przede wszystkim leśnicy i robotnicy z zakładanych tu PGR-ów oraz osadnicy z różnych stron Polski, między innymi z terenów „akcji H-T”, czyli wymiany odcinków granicznych między Polską i ZSRR. Inaczej mówiąc, za przekazane Związkowi Radzieckiemu bogate w węgiel tereny nad Bugiem, w okolicach Hrubieszowa i Tomaszowa, nasz kraj dostał Ustrzyki Dolne z przyległościami i z pomnikiem Stalina na ustrzyckim rynku. Ruszyliśmy na tę wędrówkę w krainę daleką, szerzej nieznaną, praktycznie jeszcze przez turystów nieodkrytą. Jeśli już ktoś chciał odwiedzić ten nieznany bliżej zakątek województwa rzeszowskiego, kończył wędrówkę z reguły w Ustrzykach Dolnych, albo w Komańczy. Cała reszta to była z reguły terra incognita…

  Na wędrówkę wybraliśmy się z plecakami wypożyczonymi w PTTK razem w wojskowym namiotem wagi bodajże 11 kg, dwoma bochenkami chleba i paroma konserwami rybnymi, bo inne były wtedy w ogóle niedostępne. Ostatnich zakupów dokonaliśmy w Zagórzu, gdzie kończył się praktycznie cywilizowany świat i wędrówkę zaczęliśmy od Komańczy, dokąd docierał pociąg z Zagórza.

  Dwa pierwsze dni wędrówki nie dały nam się specjalnie we znaki, nie przestraszył nas nawet nocleg pod namiotową płachtą. Spenetrowaliśmy przy okazji Cisnę, która miała stać się po paru latach jednym z centrów bieszczadzkiej turystyki. Na trzeci dzień na trasie przed Wetliną zaczął nam dokuczać z początku niewielki, ale potem rzęsisty, zimny deszcz. Gdy w pustych i bezludnych Brzegach Górnych, zwanych wtedy jeszcze Berehami, zaczęliśmy się rozglądać wokół co ze sobą zrobić, na drodze pojawił się człowiek w oryginalnym góralskim kapeluszu i on sam zaproponował nam nocleg w swej kolibie, znajdującej się na drugim brzegu rwącego potoku. Owa koliba, to był podszyty wiatrem szałas, zbudowany z czegoś, co góralom w ręce wpadło. W ogrodzeniu za szałasem trójka juhasów w towarzystwie psów pilnowała 400 owiec, które z zakopiańskiego Podczerwonego przywiózł zapraszający nas w gościnę, baca Zubek. Juhasi pasali i doili owce, a baca z tego mleka produkował półprodukt – bundz, z którego w zakładzie mleczarskim w Rymanowie wyrabiano bryndzę.

  O tym wszystkim baca Zubek opowiadał nam w czasie deszczowych dni, które spędziliśmy w jego kolibie, przy ognisku palącym się w przeciętej na pół metalowej beczce.

  Oprócz owiec spod Czerwonego, baca miał też dwa koniki, które zaprzągnięte do mizernego wózka ciągnęły ów pojazd z bundzem raz w tygodniu do Rymanowa, a stamtąd przywoził chleb i spirytus, którym też nas raczył. Działo się to wieczorem, gdy po całodziennym krzątaniu snuł swe góralskie opowieści. Spirytus z butelki, zamkniętej korkiem oblanym lakiem, rozlewał do drewnianych kubków, zalecając by pić jednym haustem – bo jak od razu nie łykniecie procentów, to możecie się zakrztusić – przestrzegał.

  Gdy się nieco rozpogodziło, ruszyliśmy dalej przez Bieszczady bezludne, puste, pełne bezdroży. W Ustrzykach Górnych chlebem potraktowali nas żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, sprawdzając wcześniej kto my zacz. Wydostaliśmy się stamtąd na długich klocach drewna, które wywoził wielkim poniemieckim hanomagiem prywaciarz z Dębicy, zatrudniony przez leśników. W Czarnej, już jako tako zagospodarowanej, zjedliśmy wreszcie obiad w gospodzie Gminnej Spółdzielni, gdzie nas potraktowano grochówką i kotletem mielonym. Wędrówkę zakończyliśmy w Ustrzykach Dolnych.

  Dziennikarskie wrażenia z tej pieszej wędrówki przez spustoszoną przez wojnę i powojenne żołnierskie walki z bandami UPA bieszczadzką ziemię zawarliśmy w trzech długaśnych artykułach na łamach swej gazety. W jednym z nich, z 1955 roku, pisaliśmy, że zagospodarowanie tych ziem to problem, który trzeba zawrzeć w programie rozpoczynającego się planu 5-letniego. - Musi tu powstać za Sanem – pisaliśmy – nowy zespół PGR-ów o określonym kierunku gospodarowania, złożony z gospodarstw nastawionych w pierwszym rzędzie na hodowlę owiec i bydła opasowego, tzw. bukatów. Będzie miał na czym gospodarować. Toż to jest ponad 10 tysięcy hektarów łąk, pastwisk i góralskich hal. Nad Sanem – w Zatwarnicy, Dwerniku i Stuposianach można uprawiać nawet zboża, a dalej, w górach – w Nasicznym, Berehach Górnych i Ustrzykach, też Górnych, są warunki do hodowli owiec i bydła. Dużo trudu będzie kosztowało zagospodarowanie tych ziem. Dużo trudu i pieniędzy. Trzeba jednak nad górnym Sanem zbudować nie tylko stajnie i owczarnie, ale i domy mieszkalne, Tylko wtedy mogą one stać się spiżarnią województwa rzeszowskiego.

  Życie przekreśliło w części tamte dziennikarskie zamierzenia. Po zbudowaniu wielkiej hydroelektrowni w Solinie i wyposażeniu bieszczadzkiej krainy w sieć drogową, a także placówek wypoczynkowych, hoteli i schronisk turystycznych, to one wyznaczają dziś kierunki zagospodarowania Bieszczadów. Nasze marzenia sprzed 60 lat wyraźnie rozminęły się z dzisiejszą rzeczywistością.

Sprawozdawca sportowy

W połowie 1962 r. udało mi się zrealizować moje najskrytsze marzenie – to, z którym przyjechałem do Rzeszowa niespełna 10 lat wcześniej. W regionalnej placówce Polskiego Radia wszechwładny prezes Radiokomitetu Włodzimierz Sokorski powołał samodzielną redakcję sportową, zaś kierujący rzeszowskim radiem Zygmunt Wójtowicz zwrócił się do mnie z propozycją, bym nią zaczął kierować. Ponieważ rzeszowska rozgłośnia miała wspólne zakresy fal z mającą długoletnie tradycje rozgłośnią radiową w Krakowie, trzeba było rozpocząć z krakusami niełatwe pertraktacje o podział czasu nadawania niektórych audycji. Do pierwszego spięcia doszło już przy omawianiu podziału tzw. minutażu wieczornych niedzielnych aktualności sportowych. Sterujący krakowskim programem sportowym Witold Zakulski i Tadeusz Oszast proponowali oddanie najpierw… jednej minuty w swoim wieczornym programie, potem tę ofertę zwiększyli do 3 minut, by w końcu zgodzić się na 7-minutowe wejście z Rzeszowa w ich 15-minutowe relacje.

  W tych pertraktacjach i sporach o czas antenowy nadawania (w niedziele) wiadomości z boisk sportowych Rzeszowa i województwa operowałem argumentami o rosnącej roli wyczynu sportowego naszego regionu. Piłkarze „Stali” Mielec, którzy jako pierwsi sforsowali I-ligowe bramy, grali coraz lepiej i coraz częściej wygrywali ligowe mecze, zmierzając do zdobycia tytułu mistrza Polski (co niedługo stało się faktem). W ich ślady miała niedługo pójść futbolowa jedenastka „Stali” Rzeszów, a za nią także „Stal” Stalowa Wola, „Siarka” Tarnobrzeg i krótko, bo tylko na rok, „Igloopol” Dębica. Stukała też do bram I ligi „Legia” Krosno, walczyli o nią zawodnicy „Waltera” Rzeszów i „Wisłoki” Dębica. Coraz poważniejsze role na ogólnopolskim sportowym forum odgrywali siatkarze i koszykarze „Resovii”, zapaśnicy z Rzeszowa i Dębicy, rzeszowscy łucznicy, żużlowcy oraz przedstawiciele paru innych dyscyplin sportowych. Więc choć moi koledzy z Krakowa bronili swych pozycji programowych niczym lwy, część czasu jednak przypadła mi w udziale.

  Redagowałem jeszcze raz w miesiącu regionalny magazyn sportowy z Rzeszowa i na rozpowszechnienie tych programów nie można było narzekać, gdyż działała jeszcze wówczas tzw. radiofonia przewodowa. Przewodami zawieszonymi na słupach, które podtrzymywały sieć elektryczną, lokalny program radiowy z Rzeszowa docierał blisko do 100 tysięcy odbiorców zaopatrzonych w tzw. kołchoźniki, czyli głośniki w tekturowych skrzynkach. Serce rosło, gdy późną wiosną, latem lub wczesną jesienią z otwartych okien bloków mieszkalnych w Rzeszowie (i nie tylko) słyszało się jak rozbrzmiewają skoczne i głośne dźwięki kapeli ludowej Władysława Łobody, a zaraz po nich rozległ się mój głos w trwającej cały kwadrans audycji o sporcie i turystyce. Uzupełniał ten niedzielno-piątkowy program sportowy poniedziałkowy felieton sportowy, który stanowił swego rodzaju podsumowanie niedzielnych bojów naszych reprezentantów na boiskach w kraju i za granicą.

   W redagowaniu programu pomagało mi grono ludzi zainteresowanych sportową tematyką, m. in. Zbigniew Szerer i Jacek Fuglewicz oraz grono współpracowników z większych ośrodków sportowych – Antoni Zydroń z Mielca, Zygmunt Ryba z Krosna, Marian Struś z Sanoka i wielu innych.

  Na radiowym posterunku dotrwałem (mimo nadchodzącego w latach osiemdziesiątych czasu burz i naporów, jakich świadkami byliśmy w naszym kraju), aż do 1993 roku, gdy dobiłem do wieku emerytalnego. Nie zerwałem jednak kontaktów z radiem, moim radiem, w którym spędziłem najlepsze i najpracowitsze lata swego życia. Jeszcze przez kilka następnych lat wspomagałem redakcję sportową swymi informacjami z hal i boisk sportowych.Adam Socha – nestor podkarpackich dziennikarz i wieloletni sprawozdawca sportowy, zmarł 27 listopada 2016 roku w Rzeszowie.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama